Jod koło brzegu - Andrzej Zaorski Wprost

Jod koło brzegu - Andrzej Zaorski Wprost

Zaczęła się jesień. Po wakacjach pozostały wspomnienia. Ale może warto trochę powspominać letnie miesiące, kiedy wokół ziąb. Od jakiegoś czasu mamy w Polsce właściwie dwie pory roku: lato (piękny kwiecień, maj, czerwiec oraz gorsze lipiec i sierpień) i zimę. Od dwóch lat spędzam przynajmniej miesiąc nad polskim morzem. Wolę zimne fale Bałtyku od śródziemnomorskiej "zupki", a jod ma zbawienny wpływ na mój system nerwowy.

Gdy w wieku 23 lat w serialu "Stawka większa niż życie" zagrałem por. Nowaka, ratującego kapitana Klossa od niechybnej śmierci z rąk polskich partyzantów, złośliwi koledzy ochrzcili mnie Jod23.

Wcześniej w szkole teatralnej próbowałem rolę pastuszka przygłupa w "Pastorałce" Schillera. Stanisława Perzanowska w formie wskazówki reżyserskiej opowiedziała mi następującą anegdotkę.

Na Podhalu sądzony jest młody góral matołek. Typowy kretyn: wole do pasa, absolutny brak jodu. Sędzia, aby się upewnić, pyta: "A wasz ojciec też był taki... wołowaty?". A na to pastuszek: "Ojciec wołowaty, matka wołowata, ino ja jako taki". "Tak go graj!" zakończyła Perzanowska. Długi czas jeździłem nad Bałtyk w okolice Stegny. W czasie stanu wojennego nasza paczka w Krynicy Morskiej liczyła ok. 50 osób. Towarzystwo było zabawowe, a do tego, żeby coś dostać, od benzyny po ryby wędzone, trzeba było opierać sprawę o bufet. Sam jod nie wystarczał, żeby zregenerować nadwerężoną wątrobę, trzeba było zmienić adres.

Najpierw były Dębki, ale szybko zmieniły się w gwarny deptak, potem Dąbki, a właściwie Dąbkowice między Darłowem a Łazami, kilka domków typu Brda na mierzei między pełnym ryb jeziorem a piękną i pustą plażą.

Niestety, z roku na rok ceny rosły, a właściciel obiektu zupełnie nie dbał o jego stan. W rezultacie tegoroczne wakacje spędziłem w prywatnym pensjonacie Mikołaj w Białogórze. Okazuje się, że można prowadzić elegancki dom wypoczynkowy po rozsądnych cenach.

Jeżdżąc po okolicy, odwiedziłem sławną już restaurację Ewa Zaprasza w Sasinie. Przyjeżdżają tam na wspaniałą golonkę, polędwicę i śledzia mieszkańcy Łeby, Lęborka i Wejherowa. Pani Ewa przyjechała wraz z mężem na wybrzeże w latach 70. z zamiarem uprawy ziemi. Ta jednak okazała się niskiej klasy.

Mimo to państwo Dmochowscy nie załamali się i założyli w Sasinie restaurację. To takie przyjemne spotykać ludzi, którzy nie narzekają, ale zakasują rękawy i... odnoszą sukces. Coraz częściej spotykam takich ludzi, takie instytucje, takie miasta. O jednym z nich, o Kołobrzegu, chciałbym opowiedzieć, ale to temat na osobny felieton.

powrót